Sierpień rozcykany koncertami świerszczy, wielkich skaczących pasikoników. Łąki kwietne w pełni kolorów, bogate i obfite. Bieganie. Takie pierwotne. Podążanie za intuicją. Ściany lasu. Horyzonty gór. Pierwsze krople deszczu uwolniły z rozgrzanej ziemi, rozgrzanych roślin zapachy. Zintensyfikowane leśne wonie. Przyjemnie wziąć głęboki oddech. Dłonie i spodenki w kolorze leśnych jagód. Leżałam na kocu w Niznej Boce i czytałam "Śmierć pięknych saren" Ota Pavel. Takie miejsce dalekie od wszystkiego. Mokra trawa z rana, cień wysokich drzew i świat czeskiego dzieciństwa. Wciągnął, zgodnie z oczekiwaniem. To podobno najlepsza antydepresyjna książka. I nagle zagrzmiało. W tym momencie nijaka dolina nabrała charakteru. To nie burzowy grzmot, ale przeciągły ryk z kamieniołomu. Świat wystraszył się i umilkł. Nawet szumiąca autami droga przejazdowa zamilkła.